
Atmosferę miejsca tworzą przede wszystkim ludzie. Podczas rocznego stypendium miałam okazję poznać różne nacje azjatyckie, ich zwyczaje i zachowania. Paradoksalnie poznawanie Chin zaczęłam od przyjaźni z Koreą Płd, Japonią, Gruzją i Niemcami.
Nanjing Daxue* zajmuje wysoką pozycję w chińskim rankingu uczelnianym. Nie mówię tu o wydziale dla studentów zagranicznych, ale kogo to obchodzi. Uniwersytet Nankiński wielką uczelnią jest. Do testu kwalifikacyjnego przystępowałam na luzie, było mi zupełnie obojętne, która grupa przypadnie mi w udziale. I słusznie, bowiem w pierwszym dniu zajęć stałam w progu klasy, gdzie dwanaście par skośnych oczu i jedna niebieskich wpatrywały się we mnie z życzliwą ciekawością. Na tuzin skośnych składało się dziewięcioro Koreańczyków, dwoje Japończyków i nauczycielka Chinka. Właścicielką niebieskiego wzroku była Wilma: pięćdziesięcioletnia Niemka z Bawarii, szefowa działu handlowego Mercedesa. Wilma była krótkim epizodem, po miesiącu nauki wróciła do pracy w Niemczech. Ja pozostałam, by dumnie i nieco leniwie reprezentować mniejszość europejską w tym azjatyckim tyglu klasowym.
Koreańczycy okazali się niezwykle schludni i poukładani. Lubią się uczyć i potrafią to robić. Ta nacja ma mocne żółte głowy i kocha śpiew, ten fałszywy też, oraz wierzy w lusterko. Napiękniejsza twarz jaką spotkałam na studiach była rodzaju męskiego i pochodziła z Korei Południowej. Zawstydzająco piękna twarz jak na mężczynę, za piękna. Z taką twarzą nikt się nie rodzi, pielęgnujesz ją dziennie przed lustrem ładnych parę godzin. Taka twarz jest świadoma swej atrakcyjności i potrafi namieszać właścicielowi w okalającej ją głowie. Nic dziwnego, że miliony koreańskich twarzy wiszą na ścianach żeńskich akademików w Chinach, w sąsiedztwie gołego betonu i żelaznych pryczy, dając właścicielkom plakatów namiastkę raju. Kiedy w innej klasie nauczycielka kazała mi usiąść obok wlaściciela najpiękniejszej twarzy, sama poczułam się przez chwilę jak w raju. Chwila minęła, kiedy usłyszałam ziemski głos: „Dlaczego siadasz akurat koło mnie?”. Zabrzmiało dumnie i wyzywająco, więc sprowadziłam piękną twarz na ziemię wyznając prawdę. Nie speszyła się. Taka twarz nie może się peszyć, bo szpetnieje. Wszelkie emocje są zresztą niewskazane. Chyba że na pięknych koreańskich twarzach rodzaju żeńskiego, które popłakują w kącie raz na tydzień, bo kolejny zachodni lovelas się znudził. Wówczas to azjatycka śliczność ma wokół siebie dziesiątki współczujących, podobnych jej rodaczek. Empatia osiąga granice zenitu, jest przez chwilę miło i zrozumiale. Do momentu kiedy na arenę wkroczy kolejny shuai ge** z Zachodu.
Koreańczycy są ogólnie nacją bardzo zżytą. Na studiach chłopcy chodzili po korytarzach uczelni trzymając się za ręce, podczas rozmowy ze mną jeden student siadał drugiemu swobodnie na kolanach. Nie byli gejami. Lubili się tak jak ja polubiłam się z Bomi, jedną z trzech cudownie naturalnych osób, jakie uczelnia podarowała mi w prezencie.
Japończycy nigdy nie pozwolą sobie na nietakt. Lubią żartować, ale z umiarem. Gotują jak szefowie najlepszych kuchni świata, są uśmiechnięci i zadowoleni z życia. Mam wrażenie, że gdyby wsadzić ich na arkę Noego, ogarnęliby temat szybciutko i kontrolowali sytuację w sposób swobodny, ale na uboczu. Dbają o relacje międzyludzkie, ale zawsze utrzymują zdrowy dystans. Mikiyase uczył się najszybciej z nas wszystkich. Zajęło mi pół roku, zanim to wykryłam, skromność nieudawana i do pozazdroszczenia. Pochodził z bogatej rodziny. To akurat odkryłam po siedmiu miesiącach, kiedy poskładałam niektóre fakty do kupy. Był dystyngowanym grubaskiem ze spokojem Buddy i idealnym nosem do smacznych potraw, z perfekcyjnie dobraną dozą wyczucia, nie tylko smaków na talerzu. Ta cecha zresztą była charakterystyczna również dla japońskiej studentki Takako. Wysoce rozwinięta kultura osobista, z tymi ludźmi cudownie się przebywało. Choć z drugiej strony wieczne opanowanie dawało niepokojące poczucie, że nigdy nie dadzą Ci poznać siebie. Rozumiałam to i szanowałam. Zastanawiało mnie tylko jak to się przekłada na relacje rodzinne? Uwielbiałam ludzi z klasy za jedno: brak oceny. Noty końcowe dostawaliśmy tylko od nauczycieli, sami nigdy nie pozwalaliśmy sobie na komentarze, nie mieliśmy w ogóle takiej ochoty. Kiedy szliśmy wieczorem do salonu karaoke, po prostu śpiewaliśmy i piliśmy koreańską wódkę. Gdy chciałam im coś ugotować, z przyjemnością wcinali najzwyklejszy makaron z kurczakiem, sosem pomidorowym i curry. Lubiliśmy się. Byliśmy wobec siebie szczerzy i naturalni. Czułam, że jestem jedną z nich, choć niby tą inną.
Najbardziej z klasy zżyłam się z uroczym brzydkim kaczątkiem. Bomi miała wówczas 23 lata i wyraźnie odstawała od innych Koreanek. Inne oślepiały urodą, na widok jej kaczego chodu mężczyźni odwracali głowę. Do czasu. Moja meimei*** miała zewnętrzną powłokę w nosie. Chodziła w dżinsowych obcisłych spódniczkach przed kolano, które odsłaniały nigdy nie depilowany meszek i krzywe nogi. Każda z tych spódniczek wyglądała identycznie, a babciowate sweterki w serek różniły się tylko odcieniem pasteli. Nie chciała wiedzieć co to makijaż, za fryzjera służyły jej nożyczki kupione w chińskim markecie i własne ręce. Była rozbrajająco prostolinijna, a przy tym niezwykle ambitna i mądra. Wychowana przez wujka, który przygarnął ją i młodszego brata po śmierci rodziców. Nie lubiła mówić o tym zdarzeniu, zwierzyła się tylko raz. O bracie zawsze mówiła z wielką miłością. Pokłady uczuć wręcz buzowały w jej serduchu. Szybko stałam się szczęśliwą adresatką części z nich.
Bomi znalazła mnie sama. Nie siedziałyśmy w jednej ławce, zaledwie kilka razy w przeciągu roku wspólnie przemierzyłyśmy trasę z uczelni. Zabrałam ją na imprezę i kiedy ociągała się przed wyjściem na parkiet, pokazałam, że każdy potrafi tańczyć. Bawiła się do rana, z płonącymi oczami, w które patrzyło się jak w hipnotyczny obrazek. Banały sprawiały jej niewysłowioną przyjemność. Pewnie dlatego złapałyśmy porozumienie ponad słowami. Bomi w dziecięcy sposób wrzucała wszystkie zjawiska do jednego wspólnego worka pod nazwą: „Cenne”. Kiedy zainteresował się nią Matt, nie pozostała obojętna: słuchała, rozmawiała, pozwoliła się nawet przytulić. Był wartościowym chłopakiem, Anglikiem o azjatyckich korzeniach, z sympatyczną buzią i dobrymi oczami. Odprowadzał ją do domu po lekcjach, rozmowy robiły się coraz bardziej intymne. Wreszcie Matt się odważył: „Wo zui xihuan ni****”. Co odpowiedziała moja meimei? „Wo ye xihuan ni, danshi wo zui xihuan Oula*****”. Wytłumaczenie jej różnicy pewnych niuansów w relacjach damsko-męskich zajęło dłuższą chwilę. Bomi była jednak bystrą małą kobietką, zrozumiała. I dostała ode mnie wielkiego przytulańca za część swojego serducha, którą mi podarowała. Tak mocnym uściskiem obdarzyłyśmy się jeszcze tylko raz: kiedy zalane łzami żegnałyśmy się w sierpniu 2006 roku. Bomi wracała do domu, ja ciągnęłam moją przygodę z Chinami. Jedno z dwóch najbardziej wzruszających pożegnań w moim życiu. Drugie dzieliłam w ten sam wieczór z Nino, Gruzinką o boskich lokach i figlarnie zadartym nosie. Ale to już opowieść na inny wpis.
* Uniwersytet Nankiński (z chiń.)
** Przystojniak (z chiń.)
*** Młodsza siostra (z chiń.)
**** Najbardziej lubię Ciebie (z chiń.)
***** Ja też lubię Ciebie, ale najbardziej lubię Olę (z chiń.)