
Na Dalekim spotkałam kilka milionów kobiet, które podczas jedzenia siorbią i głośno mlaskają. Oburzasz się, gdzie tu zachodnia kultura i obycie europejskie? Pocałuj się w nos: to Chinki mieszkają w kraju o największym wzroście gospodarczym, a nie Ty, dumny Europejczyku.
Trafiłeś kiedyś na gościa, który zwymiotował na własny talerz, po czym wymienił go na nowy i pałaszował dalej? Wyjedź do Państwa Środka, tu masz duże szanse trafić na taki obrazek. Chińczycy celebrują żarcie. Właśnie tak. Nie ma to nic wspólnego z delektowaniem się jedzeniem, oni pożerają swoją ryżonę, zażłopując chińską wódą. Wszystko okraszone wyraźnymi dźwiękami ukontentowania: beknięciem, mlaśnięciem, czasem bąkiem. Jako osoba z zagranicy dostąpisz przy stole zaszczytu: na Twoim talerzu lądować będzie wszystko, co najsmaczniejsze. Czyli co? Mrowie smakołyków: kurza łapka, głowa kury z dzióbkiem, stuletnie jajo, śmierdzące tofu. Wszystko podawane pałeczkami współbiesiadników. Do dziś mam przed oczami kawałek odbytu żółwia ze smętnie zwisającymi nóżkami, który zaserwowano mi zgodnie z rytuałem gościnności na chińskim weselu. Chcesz odmówić, wycofać się? Wybiegnij z wrzaskiem, zrobisz takie samo wrażenie, jakbyś powiedział: „bu yao, xiexie*”.
Mój pierwszy posiłek zamówiony samodzielnie smakował tak, jak pachniał. 1 września 2006 roku, pierwsze parne przedpołudnie w Chinach. Czekolada z Polski się skończyła, coś ciepłego wypadało przyjąć na żołądek. Wybrałam małą knajpkę na uboczu. Błąd. W sekundzie zbiegła się cała obsługa i zza brudnej szyby obserwowała marne próby dogadania się ze sprzedawcą oraz jeszcze bardziej żałosne operowanie pałeczkami. Łyżki nie mieli. zamówiłam coś, co miało w nazwie ptaka, naiwnie licząc na kurczakopodobną potrawę. Gołąb w wodzie i trochę szczypiorku? Do dziś nie mam pewności co to było. Na tamtą chwilę było mi to obojętne, ważne, że pierwsze obcowanie z autochtonami miałam za sobą.
„Nie no, przeżyję” – pomyślałam z radością. „Przecież to nie żarcie ma tu stanowić esencję”. Byłam niedoświadczoną świeżynką. Dopiero kolejne wizyty w restauracji uświadomiły prawdę absolutną: żaden Chińczyk nie jest w stanie ogarnąć umysłem wszystkich dań serwowanych w karcie. Nazwy nie zawsze mówią jasno, a nawet jeśli określają rodzaj użytych składników, to jest jeszcze sposób przyrządzenia.
Czekasz na kelnera, który akurat przyjmuje zamówienie przy stoliku obok? To sobie poczekasz. Jakkolwiek warto. Chińska kuchnia jest niezwykle urozmaicona. Każda prowincja dorzuciła na Patelnię Środka coś od siebie i jest pysznie. Po kilku miesiącach przypomniałam sobie, że za małolata nie było dla mnie ważniejszej rzeczy niż dobra szama. Zaczęłam pałaszować azjatyckie posiłki z przyjemnością i pełnym zaangażowaniem. Trudno było robić inaczej, kiedy przy uroczystych kolacjach na niezwykle dekoracyjnym stole pojawiały się kolejne przysmaki. Paradoksalnie ten łatwy dostęp do ekskluzywnych dań ze składnikami z dna morza, z najwyższego drzewa, z wnętrzności zwierząt egzotycznych, lub z kilkudniowym procesem przygotowania sprawił, że ostatecznie wierna zostałam najzwyklejszej zieleninie z ryżem. Prostota dania, przyprawionego w sposób perfekcyjny, powoduje, że moje kubki smakowe zaczynają wydzielać nadmiar śliny ilekroć sobie o nim pomyślę. Ten wybór stawia mnie zresztą na równi z przeciętnym Chińczykiem, który mięso jada wyłącznie dla zasady. No chyba, że mówimy o pysznych szaszłykach z kurczaka na ulicznych straganach. Ale to już inna historia.
* Nie chcę, dziękuję (z chiń.)