
Pierwsza droga z lotniska w Nanjing do uniwersyteckiego akademika jest dla mnie symboliczna. Pokazała mi dwa różne oblicza kraju, w którym zamierzałam zostać zaledwie przez rok, jednak los zdecydował inaczej. Jak to się zaczęło?
Był ostatni dzień sierpnia 2006 roku. Grubo po północy stałam w hali przylotów lotniska Lukou, buczące klimatyzatory nie dawały rady rekordowej fali upałów, jakie owego lata nawiedziły Nanjing. "Ok, czas na znalezienie transportu" – pomyślałam, z zazdrością żegnając wzrokiem ostatnią grupkę białych ludzi, odbieranych przez niskiego Chińczyka w rozciągniętym T-shircie i niebotycznie dużych okularach. "Cholera, mogłam się jednak z kimś skontaktować". Linię obserwacji przeciął grubawy spocony mężczyzna, którego szeroki uśmiech bezwstydnie ukazywał braki w uzębieniu i skłonność do wygórowanych cen. „Yi bai wu shi kuai qian*” – wrzasnął mi do ucha. Cena była mocno wygórowana, ale wówczas tego jeszcze nie wiedziałam. Zgodziłam się, umiejętność targowania się nabyłam nieco później. Taksówkarz szybko złapał moją torbę i zaczął biec w stronę drugiego piętra. Ścigałam go zastanawiając się, gdzie ja kupię spodnie w moim rozmiarze. A gdy wreszcie udało mi się dopaść uśmiechniętego typa w windzie okazało się, że zmierzamy na tyły lotniska. Tam czekała na nas zielona taksówka marki Volkswagen Santana, z której wśród kłębów dymu wyłoniły się dwa uśmiechnięte klony kierowcy: jeden męski, drugi żeński. Z obawami wsiadłam do taksówki i tak zaczęła się ponad godzinna jazda najpierw autostradą, następnie przez obrzeża miasta, by dotrzeć do celu: akademika umiejscowionego w centrum Nankinu. W nozdrza cały czas wdzierał się zapach smażonego tofu i chińskich fajek – to współpasażerowie oddychali. Za oknem długo nie było nic.
Do przedmieść miasta dotarliśmy po pół godzinie. Tutaj opadła mi japa z wrażenia. Gwarne i pełne ludzi ulice rozświetlały małe żarówki z przenośnych straganów. Było ich zatrzęsienie. Z prymitywnych lad smętnie zwisały macki surowych ośmiornic, zielone długie badyle, otwarte pyszczki ryb zdawały się krzyczeć: „wybierz mnie, wybierz mnie!”, a sprzedawcy zachęcali do kupna darmowymi przekąskami i klaskaniem w dłonie. Każdy z ulicznych kucharzy miał ręce pełne roboty. Największe wzięcie miały szaszłyki ze skrzydełkami z kurczaka, zielona fasolka nadziewana na patyki, kwiaty lotosu, banany i ryby. Wszystko to mocno okraszane ostrym sosem, nakładanym z wysłużonej starej puszki specjalnym pędzlem.
Konsumenci tworzyli jeszcze barwniejszy obrazek niż stragany z ich właścicielami. Wcinali szaszłyki kucając na całej szerokości chodnika, pluli kośćmi i resztkami jedzenia wprost pod własne nogi, mlaskali głośno, a co trzeci jedząc palił jednocześnie papierosa. Było niezwykle parno, więc wszyscy panowie dumnie prężyli kościste klaty, a umorusane paluchy wycierali w spodnie, które nie widziały pralki od tygodni. Jakaś starsza para przyszła spożyć kolację w piżamkach. Pałętające się pod nogami dziecko nagle kucnęło na chodniku i przez dziurę w spodenkach zaczęło załatwiać swoją potrzebę. Za tło tego kolorowego skupiska służyły rozpadające się chaty z pootwieranymi na oścież drzwiami i kupy śmieci walające się w każdym zakątku ulicy. Nikt nie zwracał uwagi na nasz przejeżdżający samochód, w efekcie czego kierowca musiał co chwilę zwalniać. Nie robiło to na nim najmniejszego wrażenia, cierpliwie dopasował prędkość pojazdu do rytmu, jakim żyła ulica, co jakiś czas trąbiąc dla zasady. „O mamo... Gdzie ta metropolia?” – pomyślałam.
Drapacze chmur i ekskluzywne butiki ukazały się moim oczom kilkanaście minut później. Zapierające dech w piersiach, szklane prostokąty z grą światełek, układających się w chińskie napisy. Xinjiekou**, luksusowa wizytówka miasta. W dzień pełna niemych widzów, którzy chcą otrzeć się o dobrobyt, w nocy opustoszała dzielnica, z wystawami, z których smutno spoglądają europejskie manekiny w zbyt drogich ciuchach. Dla kogo to? Bo chyba nie dla milionów mieszkańców tego miasta, którzy w wieczorne godziny wybierają brudne przedmieścia. W jednym z takich wysokich budynków przyszło mi spędzić kolejny rok życia, ale to od następnego dnia. Tę noc spędziłam w uczelnianym akademiku, walcząc z włącznikiem telefonu, który się zepsuł, głodem i kupą wrażeń. Chwilę wcześniej niemal oddałam dobrowolnie całą gotówkę z kieszeni za to, że taksówkarz dowiózł mnie bezpiecznie do celu. Złapałam się na tym, że zaczynam się uśmiechać jak on i jego klony. „Masakra! Kim mogę się stać po roku siedzenia tutaj?”– przemknęło przez myśl, gdy przykładałam głowę do poduszki.
* 150 juanów (z chiń.)
** Nowe bloki (z chiń.)